wtorek, 31 grudnia 2013

Wrzucam Wam prolog do mojego nowego bloga, który ukaże się zaraz po zakończeniu tego :)

PROLOG 
„Kreatura”

Często zastanawiam się nad istnieniem tego dziwnego świata pełnego uroczych uśmieszków, komplementów nie  poprawiających stanu drugiej osoby, bezsensownej miłości, przyjaźni, zaufania, pomocy… To wszystko jest takie sztuczne. Po co ludzie są dla siebie mili jak ci za 5 minut obrąbią im dupy? Po co komu przyjaźń jak ci kretyni nie umieją sobie zaufać? Na co istnieje miłość? Jeżeli mam być szczera to nie rozumiem tego uczucia. Nigdy nie kochałam, a nikt nie kochał mnie. Nikt nie nauczył tego worka nienawiści i gniewu, którym jestem, tego ciepłego uczucia. Nie potrafię być miła dla innego człowieka, nie  potrafię mu pomóc, czy współczuć. No bo w sumie po co? Jego 4 litery to niech o nie dba, a jak coś spieprzy to niech sam naprawi. Ja mam swoje sprawy, on swoje, Ty swoje, oni swoje to po co się wtranżalać jeszcze w czyjeś?
Pewnie zastanawiacie się co to za kreatura. Otóż to ja. Ja jestem kreaturą, która nie potrafi kochać, bo nikt jej tego nie nauczył. Ja jestem workiem nienawiści i gniewu, które pomoże Ci odnaleźć szybką drogę na cmentarz jeżeli mnie zdenerwujesz. Pewnie nie zaskoczę Was, gdy powiem, że nie mam zbyt wielu przyjaciół. Kilkoro ludzi pała do mnie sympatią, ale są o wiele starsi ode mnie. Nie przeszkadza mi to. Przynajmniej znają świat i wiedzą jaki jest przy czym nie wmawiają sobie i innym, że to nie tak i że wszystko jest usłane płatkami róż. Choć jestem od nich młodsza przeżyłam wiele. Mam na ciele z pięć poważnych blizn i dwa razy wykrwawiłabym się na śmierć. No cóż. Nie jest łatwo się mnie pozbyć. Tego możecie być pewni.
Poza tym mam brata. Nazywa się Tom. Jest podobny do mnie pod względem charakteru. Przez swoje nastawienie do świata odstrasza od siebie ludzi. Czarodzieje są przy nim raczej z bojaźni, a niźli z sympatii. Oprócz niego nikt inny mi nie został… Albo po prostu mnie nikt nie chciał. Mój tata i mama nie żyją, a wcześniej zostawili nas na pastwę losu. Dziadkowie również nie żyją. O reszcie członków rodziny nie słyszałam, więc albo nie żyją, albo ukrywają się  przed nami. I dobrze. Prócz brata nie chcę mieć kontaktu z rodziną. Nienawidzę moich rodziców. Nieodpowiedzialne i nieczułe szlamy. Nigdy jakoś nie okazywali nam nadzwyczajnego uczucia. Teraz za nimi nie tęsknię. Nie mam za czym.
Krąży pogłoska, że jestem jak żeńska, młodsza i ładniejsza kopia mojego brata. Czy mam się cieszyć, że jestem toćka toćkę podobna do bardzo złego czarodzieja, który ma już tyle na koncie, że wychodzi poza skalę? W sumie wszyscy znajomi mnie chwalą za to, że idę w jego ślady. Robię to z własnej woli i któregoś dnia i ja zostanę Śmierciożercą, albo i dorównam bratu. Aktualnie mi się nie spieszy i nikt mnie do tego nie zmusza, gdyż mają do mnie zaufanie i wiedzą, że nikogo nie wydam. Poza tym bez Mrocznego Znaku robię większe wrażenie i łatwo mogę się wykaraskać z jakichś problemów. No bo kto osądzi 15-to latkę, że współpracuje ze Śmierciożercami i że to ona z własnej woli powybijała pół wioski? Tak, to pomocne.
Nie uczęszczam do żadnej szkoły magicznej. Uczę się sama w domu, bądź pomaga mi jedno z potulnych baranków brata. W sumie boją się nie tylko jego, ale i również mnie. No w końcu nie bez powodu nazywają mnie żeńską kopią brata.
Może czas przedstawić swojego brata, jeżeli już o nim tyle powiedziałam. Zatem Tom Marvolo Riddle jest wybitnym czarodziejem o wielu zasługach na karcie mrocznej strony tego świata. Nie lubi, gdy mówię na niego Tom, gdyż  to imię kojarzy mu się z naszym ojcem. Tak, owy człowiek był na tyle oryginalny, że dał to samo imię i nazwisko swojemu synowi. W każdym razie już chyba dalej nie muszę opowiadać o moim bracie, gdyż jest on powszechnie znany niczym Fasolki Wszystkich Smaków.
Teraz czas na mnie. Już w sumie sporo opowiedziałam o sobie i o swoich atutach jeżeli chodzi o charakter. Mam zatem do powiedzenia tyle, że nazywam się  Rebekah Riddle i jestem siostrą Voldemorta.




____________________________________________________________
Po pierwsze to Szczęśliwego Nowego Roku, gdyż dodaję to o godz. 1:34 1 stycznia 2014 roku ;D Fajnie tak :3
Dobra, wrzucam Wam prolog do mojego nowego bloga. Ukaże się on zaraz po skończeniu tego gniota.
Proszę napiszcie co o nim myślicie, bo bardzo chciałabym poznać Waszą opinię :)
Jeszcze raz wszystkiego dobrego ;*
~T

poniedziałek, 30 grudnia 2013

36 rozdział "Cholera, cholera, cholera...."

Obudziłam się zlana potem. Przynajmniej miałam nadzieję, że się obudziłam. Jeszcze przez dłuższą chwilę próbowałam przekonać siebie, że wybudziłam się z koszmaru, ale moja podświadomość nadal szarpała się z kobietą z zębami jak sztylety, wciągana do namiotu.
W końcu wzięłam głęboki wdech, co i tak nie załagodziło moich napadów duszności, które powróciły i uspokoiłam się. Spojrzałam na łóżka współlokatorek i upewniwszy się, iż głowa Suzan jest na miejscu i żadna z dziewcząt nie uśmiecha się zębami umazanymi w krwi, ruszyłam w blasku dopiero wschodzącego słońca, do łazienki.
**nieco później**
Był poniedziałek zatem siedziałam w towarzystwie Dracona na eliksirach. Ślizgon trzymał moją dłoń pod ławką i szczerzył się lekko do Snape'a, który rozprawiał o dzisiejszej lekcji.
Na mojej twarzy również gościł uśmiech z powodu obecności tlenionego u mojego boku. Potrzebowałam lekkiego wsparcia ze strony bliskiej osoby po tym co się stało, a Quer nie mógł być tak często ze mną, ponieważ prowadził zajęcia. Opowiedziałam zatem Draco o porwaniu i o śnie. Nie wspomniałam jednak o tym, że się pocięłam, gdyż bałam się jego reakcji. Przemilczałam zatem kwestię samookaleczenia się i cieszyłam się, gdy Malfoy przytulił mnie mocno i powiedział, że wszystko będzie dobrze, ponieważ jest przy mnie. Podbudowało mnie to. Nawet bardzo. Takie proste słowa, a tyle dają. Świat jest dziwny.
Gdy rozbrzmiał dzwon usłyszeliśmy głos Severusa jak grzmi, aby zrobić pracę na temat eliksiru miłości. Zebrałam książki do torby i łapiąc Draco za dłoń ruszyłam w stronę wyjścia gdzie już tłumili się Puchoni oraz Ślizgoni. Ten objął mnie w talii. Spojrzałam na niego z uśmiechem, a ten pocałował mnie w czoło i wyszliśmy razem z lochów.
Wtem mury zatrzęsły się niebezpiecznie. Draco spojrzał zdumiony na sufit, z którego posypał się tynk.
-Cholera -wymamrotał cichutko.
-Śmierciożercy? -Zapytałam, a ten pokiwał lekko głową.
-Spadamy -zarządził i szarpnąwszy mnie za dłoń puścił się biegiem wzdłuż korytarza.
-Gdzie? -Wydyszałam biegnąc za nim.
-Schować się -odparł skwapliwie i dobiegł do wejścia do Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Wymamrotał hasło i ukazał się srebrno zielony pokój. Malfoy znów szarpnął mnie za dłoń i wbiegł do środka.
-Stój -jęknęłam w przypływie rozumu i zatrzymałam się nagle. Draco spojrzał na mnie zdumiony.- Tam jest Quer.
-Poradzi sobie -odparł pospiesznie i ruszył w stronę swojego pokoju ciągnąc mnie za sobą.
-Ale tam na pewno jest mój ojciec -wymamrotałam zapierając się nogami.- Mogą zrobić mu krzywdę -dodałam zatrzymując się w miejscu i nie ruszając niczym słup.
Draco westchnął i chwycił mnie za biodra po czym uniósł bez problemu i przerzucił mnie sobie przez ramię.
-Bez względu na wszystko nie wychodź z pokoju i miej w pogotowiu różdżkę. Oszołomić Śmieciojada i uciekać.
-A ty? -Przerwałam mu jego poradnik samoobrony.
-Ja idę pomóc twojemu bratu jeżeli takowa pomoc jest potrzebna -odparł spokojnie i postawił mnie na podłodze jego dormitorium.
-Nie ma mowy -odparłam wojowniczo.
-Szkoda, że nie masz wyboru -powiedział ze sztucznym uśmiechem i ruszył w stronę drzwi.
Złapałam go mocno za dłoń, a ten spojrzał na mnie zmęczony tym wszystkim.
-Uczyli mnie jak mam się bronić. Wiem co mam robić. Pozwól mi iść z tobą -poprosiłam.
-Tatia, uczono cię samoobrony tylko do sytuacji gdzie nie masz wyjścia i musisz walczyć.
-Ale ja nie mam wyjścia. Tam jest mój brat -warknęłam cicho, patrząc mu w oczy.
Ten ujął moją twarz delikatnie i spojrzał na mnie surowo.
-Kochanie, oni są silniejsi niż sobie zdajesz z tego sprawę. Zanim zdążysz wyjąć różdżkę oni rzucą na ciebie jakąś klątwę albo po prostu cię zabiją.
-Będę uważać, a Quer mi pomoże -odparłam błagalnie.
-On jest dorosły i poradzi sobie sam. Poza tym Quercy jest Śmierciożercą i jeżeli chce żyć to musi się między nimi pokręcić, bo uznają go za zdrajcę. Da radę.
Patrzyłam na niego tępo. Tak bardzo chciałam iść z nimi, pomóc bratu, zmierzyć się w końcu z ojcem, żeby to wszystko się skończyło. Ten... Ten cały cyrk.
Wzdrygnęłam się na samą myśl.
Nie po to w końcu męczyłam się z Liamem, żeby teraz siedzieć cicho w dormitorium i czekać aż wszyscy sobie pójdą, a później tylko hasać między trupami i szukać wśród nich Quercy'ego.
-Rozumiesz? -Draco przerwał mi moje rozmyślania.
Spojrzałam na niego odganiając od siebie ten przerażający obraz.
-Tak -odparłam cicho.
Ten pocałował mnie delikatnie i po czym pogładził mnie po policzku.
-Kocham cię -wyszeptał i wyszedł z dormitorium.
Gdy zamknął drzwi słyszałam jak mamrocze jakieś zaklęcia, które zamknął je na dobre. Po chwili odszedł, a mnie otoczyła cisza, gdyż wszyscy byli na "zajęciach".
Krążyłam po pokoju zastanawiając się co w tej sytuacji zrobić. Uciec i lecieć jak kretyn na rzeź, która zapewne się tam odbywa? Czy siedzieć tu z założonymi rękoma i czekać aż powybijają moich bliskich?
Odpowiedź jest chyba prosta. Zaczekałam więc chwilę, aż miałam pewność, że Draco odszedł na dostatecznie dużą odległość, bym na niego nie wpadała i podeszłam do drzwi z różdżką w ręku.
-Alohomora -mruknęłam celując w klamkę.
Nic. Kto by się spodziewał, że zadziała. Odsunęłam się zatem o krok od drzwi i ponownie w nie wymierzyłam.
-Confringo -powiedziałam, a drzwi eksplodowały w tym samym momencie.
Z uśmiechem na twarzy przespacerowałam się po odłamkach drewna, które okalały podłogę po czym ruszyłam w stronę wyjścia z Pokoju Ślizgonów.
Wyszłam z pomieszczenia i rozejrzałam się po korytarzu. Pustym korytarzu. Jednak cicho nie było. Z góry dochodziły do moich uszu różne dźwięki. Były to przeważnie krzyki. Przełknęłam ślinę, gdy część mojej odwagi opuściła mnie. Przełamałam jednak odrętwienie i ruszyłam w stronę schodów mocno ściskając w ręku różdżkę. Wspięłam się po stopniach i ruszyłam powolnym i ostrożnym krokiem w stronę źródła tych krzyków. Okazało się, że to wszystko dobiega z Wielkiej Sali. Przystanęłam za ścianą, gdyż jakiś Śmierciożerca właśnie wchodził do Sali trzymając za włosy jakąś Gryffonkę. Patrzyłam na to zza rogu lekko blednąc. Dziewczyna była w moim wieku. Po jej policzkach spływały łzy, a barczysty mężczyzna bezlitośnie prowadził ją do Sali. W końcu wszedł tam gdzie panował chaos. Rozejrzałam się dookoła i powoli wyszłam zza rogu i ruszyłam w stronę wrót do pomieszczenia. Przystanęłam tam czując jak serce obija mi się o żebra z wielką siłą. Bałam się, że to łomotanie przeniknie przez piski, płacze i śmiech osób znajdujących się w Sali. Przełknęłam ślinę i ostrożnie zajrzałam do środka.
Zamarłam.
Okna, które znajdowały się za stołem nauczycieli były doszczętnie zniszczone. Tylko w niektórych miejscach pozostały kawałki szkła. Stoły były poobdzierane i poniszczone przez zaklęcia rzucane widocznie wcześniej przez czarodziei. Krzesła były poprzewracane i połamane. A ludzie? Panował tam lekko tłok. Uczniowie mieszali się ze Śmierciożercami. Wielu Puchonów leżało na ziemi. Nie żyli. Ich klatki piersiowe nie unosiły się. Ich dolę podzielało kilkoro Gryffonów i Krukonów. Po Ślizgonach ani śladu. Nic dziwnego. Tam są sami czystokrwiści.
-To jest moment, na który wielu z nas czekało -usłyszałam syczący głos, który uciszył wszystkich.- Weszliśmy do Hogwartu i prędko stąd nie wyjdziemy -mówił dalej, a ja próbowałam dociec kto to wypowiada, gdyż nie mogłam go zlokalizować- póki nie weźmiemy tego co nasze -w końcu dostrzegłam osobę w czarnej szacie, stojącą na środku Sali- i nie wybijemy wszystkich szlam -Voldemort dokończył swoją krótką przemowę, a Śmierciożercy odpowiedzieli mu głośnym rykiem.- Idźcie i czyńcie co do was należy -krzyknął w tłum, który zaczął powoli dążyć do wyjścia.
Ogarnęła mnie lekka panika. Około pięćdziesięciu morderców zaczęło kroczyć w stronę wyjścia gdzie byłam ja. Zerwałam się z miejsca i zaczęłam biec przez korytarz ciągle skręcając w różne zakamarki. Po drodze zdjęłam szatę, na której widniał herb Hufflepuff'u. Po tym co zobaczyłam w Sali nie chcę tak skończyć. Pozbyłam się zatem szaty wrzucając ją do jakiejś otwartej sali, którą mijałam po drodze.
Zwolniłam biegu nie słysząc już żadnych dźwięków wydawanych przez tłum Śmierciożerców. Biegnąc przez korytarze słyszałam, że się rozdzielają. To przeraziło mnie jeszcze bardziej. Po cholerę wychodziłam z dormitorium Draco? Dlaczego go nie posłuchałam? Przecież nie mam szans. Wystarczy, że choć raz ktoś mnie przyuważy i po mnie. Jestem skuta. A mam tylko jedno życie. To nie tak jak w tych mugolskich grach, że mam po trzy serduszka, a jak wyczerpię wszystkie to zaczynam level od początku. To nie wirtualny, a rzeczywisty świat. Tutaj mam tylko jedno serduszko, które łomoce mi o żebra.
Szybko mnie wystraszyli. To fakt. Oto dowód, że Tatia Salvador to tchórz.
Ruszyłam powoli korytarzem i zamarłam w bezruchu, gdy na jego końcu dostrzegłam duży cień. Zaczął się wyciągać po podłodze, gdy w końcu ukazał się tęgi mężczyzna. Miał nienaturalnie zarośniętą włosami twarz, malutkie oczy, które teraz świdrowały mnie wzrokiem i przerażały do szpiku kości. Wtem mężczyzna się uśmiechnął. Ukazał rząd małych, ale ostrych zębów. Wilkołak. Na jego ramieniu dostrzegłam Mroczny Znak. Zbladłam doszczętnie patrząc na odległość między nami, która wynosiła mniej więcej 8 metrów.
-Witaj -mruknął, a prawie zawarczał.
Serce biło mi jak ta zabawka-małpka, która uderza w talerze z dużą szybkością.
-Opowiedz mi coś o sobie -poprosił z chytrym uśmieszkiem robiąc krok w moją stronę.- Jaki jest twój status krwi?
-J-ja.. Ja... -mamrotałam przerażona.
-Czystokrwista? Półkrwi? Może szlama? -Mówił z uśmiechem i zrobił kolejny krok w moją stronę, a ja wraz z nim wycofałam się. Śmierciożerca przyjrzał mi się uważnie.- Czyli szlama -stwierdził i wyciągnął różdżkę.
-Nie! -Krzyknęłam w końcu.- Nie jestem szlamą. Jestem czystokrwista -powiedziałam nerwowo.
-Zatem kto jest twoim ojcem? -Zapytał spokojnie.
-I... -urwałam nagle. Nie mogłam powiedzieć. Schwyta mnie i zaprowadzi prosto do ojca. Umilkłam zatem patrząc na niego.
-Zatem szlama -odparł i wycelował we mnie różdżką.
Zerwałam się z miejsca i zaczęłam biec w przeciwną stronę zygzakiem. To pomagało uciekać przed zaklęciem, bo było mniejsze prawdopodobieństwo trafienia. Obejrzałam się przez ramię i spostrzegłam, że ten mnie goni i ciągle rzuca zaklęcia, które trafiały jedynie w podłogę. Zaczęłam biec szybciej i skręcałam w liczne zakręty, by go zgubić. W końcu wbiegłam do pustej i ciemnej sali. Zamknęłam ją za pomocą zaklęcia i rozejrzałam się przerażona dookoła. Na końcu pomieszczenia znajdowała się otwarta szafa. Rzuciłam się biegiem w jej stronę omijając ławki i krzesełka. Finalnie wpadłam do szafy i zamknęłam drzwiczki.
-Cholera, cholera, cholera -szeptałam, przytulając kolana do klatki piersiowej.






____________________________________________________________
Nie jest źle. Rozdział nudny, ale wprowadzający do uroczej rzeźwi w Hogwarcie, zatem szykujcie się na to na co czekałam od dawna. Osoby o słabych nerwach lepiej niech nie czytają, bo dojdzie do rozlewu krwi, wyrywania kończyn i samobójstw *-*
No cóż. Mam już kilka rozdziałów do nowego bloga i jeżeli chcecie to mogę dodać tutaj prolog, żebyście poczytali moje wypociny. Chcecie? :)
Rozdział dedykuję Patrycji ;)
~T

niedziela, 22 grudnia 2013

35 rozdział "To były ludzkie głowy oderżnięte od tułowia."

Po raz drugi dzisiaj stal przeszyła moją cienką skórę. Na początku nie czułam nic. Dopiero po chwili doznałam dość silnego pieczenia w miejscu gdzie moja ręka spotkała się z żyletką. Błogi uśmiechem zawitał na mojej twarzy, gdy krew rozlała się po moim nadgarstku niczym czerwony wodospad.
Może to dziwne, ale poczułam się tak dziwnie... wolna. Wolna od problemów, smutku, gniewu, radości. Poczułam się jakby nic dookoła mnie nie istniało/ Byłam tylko ja i rozcięty nadgarstek dający o sobie ciągle znać.
Spojrzałam na ranę z tym głupim uśmiechem po czym zerknęłam na otwartą szufladę i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że na szafce nocnej leży jakieś dziwne, fioletowe pudełeczko. Było w kształcie sześciokąta z wypukłym wiekiem. Każdy kąt był przyozdobiony małą złotą perełką, a na szczycie pudełeczka lśniła największa kuleczka.
Nadal rozciągając zranioną rękę na kolanie sięgnęłam po pudełko "zdrową" ręką. Gdy je chwyciłam pod palcami poczułam delikatny materiał przyozdobiony złotymi nitkami. Położyłam pudełko na łóżku obok mnie. Spostrzegłam, że pod nim leżała karteczka. Ujęłam ją i rozprostowałam na kolanie.

"Mama zawsze
chciała Ci to ofiarować.
Szkoda, że nie zdążyła.
I."

Zmięłam kartkę w dłoni zdenerwowana liścikiem od ojca i cisnęłam nią przez pokój. Następnie spojrzałam na pudełeczko i powoli je otworzyłam. W dormitorium rozprzestrzeniła się melodia, którą jakbym już słyszała. Doznałam dziwnego deja vu. Słuchałam tej melodii w milczeniu, wgapiając się w pozytywkę, z uśmiechem. Wtem z pudełeczka wyleciały małe, złote ptaszki. Zaczęły fruwać w rytm muzyki po całym dormitorium. Wtem jeden z zaczarowanych ptaszków wielkości  spoczął na mojej dłoni tak jak wtedy gdy... Gdy mama puszczała mi tę melodię do snu! Pamiętam. To dziwne, że to wspomnienie wróciło choć Quercy rzucił na mnie Obliviate. Wyszczerzyłam się jak małe dziecko do miski ze słodyczami po czym zamknęłam pozytywkę. Złote ptaszki prysnęły w tym samym momencie zostawiając po sobie jedynie złoty pyłek. Opadł on powoli na podłogę błyszcząc niczym brokat. Uśmiechnęłam się i wierzchem dłoni otarłam łzy. Następnie wstałam i ruszyłam do łazienki by zabandażować rękę.
**Następnego dnia**
Szłam z lekkim uśmiechem na Wielką Salę. Gdy wlazłam do pomieszczenia połowa uczniów się tam znajdujących spojrzała na mnie. Wtem zaczęto szeptać, szturchać się łokciami. Świetnie. Kolejna plotka na mój temat?
Lekko zmieszana ruszyłam do stołu Puchonów gdzie wszystkie szepty ucichły.
-Ludzie, co z wami? -Warknęłam w końcu.
- T-to prawda, że wczoraj uciekłaś do Hogsmeade? -Zapytała nieśmiało jakaś dziewczyna z czwartego roku.
-No co ty! Przecież ona przesiedziała noc u Snape'a! -Oburzył się Puchon z ostatniego roku.
Patrzyłam to na jedno to na drugie zdumiona coraz to nową historyjką na temat mojej wczorajszej nieobecności.
-Czy wam już kompletnie rozum odjęło? -Ryknęłam wkurzona.- Nie, nie byłam w Hogsmeade, u Hagrida, profesora Snape'a ani nie sprzątałam sowiarni -dodałam nie zważając na ciszę w Sali.
-Więc gdzie byłaś? -Zdziwił się Cedric.
Spojrzałam po zaciekawionych twarzach Puchonów.
-To nie wasz interes -burknęłam po czym złapałam za tosta i ruszyłam do wyjścia.
-Tatia! -Usłyszałam za sobą, ale wiedziałam czyj to głos więc nawet nie fatygowałam się, żeby się odwrócić. Szłam więc dalej nie zważając na coraz głośniejszy odgłos butów, które zmierzały ku mnie. Wtem poczułam czyjąś dłoń na moim ramieniu.- Liam, zostaw mnie -burknęłam.
Gdy się odwróciłam ujrzałam te charakterystyczne, zielone oczy i lekki uśmiech. Nie myliłam się.
-Czego? -Wymruczałam nie patrząc już na niego.
-Słyszałem, że ojciec cię dopadł -powiedział jakby z troską.
-I zgaduję, że coś cię to obchodzi -burknęłam.
Ten prychnął jedynie i ujął moją brodę bym spojrzała na niego.
-Dlaczego nie chcesz do mnie wrócić?
-Bo jesteś arogancki, wredny, impulsywny, zazdrosny i masz skłonności do bicia mnie -odparłam spokojnie i odsunęłam się od niego o krok.
-A gdybym się zmienił? -Zapytał z uśmiechem.
-Ty? Wolne żarty -zaśmiałam się jak idiota.
-Dlaczego nie chcesz dać mi szansy? -Zapytał już lekko poddenerwowany. 
-Bo nie chcę żeby twój smród pałętał się dookoła mnie. Zejdź mi z drogi -burknęłam próbując go ominąć.
-Jesteś niemiła -stwierdził mrużąc oczy. 
-Punkty za spostrzegawczość, a teraz na prawdę mnie puść.
-Chyba nie chcesz żeby to się odbiło na twoim arystokracie -mruknął napierając na mnie powoli.
-Drobne pytanie. Chcesz jeszcze co szczerzyć? -Warknęłam, ale ten nadal nie ustępował. Wyciągnęłam zatem różdżkę i dźgnęłam go w brzuch.- Crucio -wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Liam upadł na kolana krzywiąc się i łapiąc za brzuch. Zaczął się słaniać po podłodze przez moje zaklęcie, które rosło w siłę. Byłam zła na wszystko dookoła, a że pierwszy kretyn nawinął mi się pod różdżkę to na nim wyładowałam całą złość. 
W końcu opuściłam magicznego kija, a klątwa puściła Ślizgona. Spojrzałam na niego z minimalną ulgą, ale wielką satysfakcją.
Wtem usłyszałam cichy jęk, lecz nie był to Liam. Spojrzałam wzdłuż korytarza. W odległości jakichś 4 metrów stała pierwszoroczna dziewczynka z Gryffindoru i patrzyła na mnie przerażona.
-C-co ty mu... -wymamrotała patrząc to na mnie to na Liama.
-Ja.. No... Nic. Ohh, w-wytłumaczę ci -wybełkotałam zlewając się potem.
Przecież ona mogła wszystkim powiedzieć, że użyłam Niewybaczalnego. A w sumie... Co tam, że uczniowie się dowiedzą. Gdy Dumbledore dowie się wykopie mnie na krzywy zgryz z Hogwartu na pastwę losu i mojego kochanego ojczulka. 
Gryffonka zaczęła się powoli cofać.
-P-poczekaj. Ja wyjaśnię -wymamrotałam podchodząc do niej powoli.
-Nie! -Krzyknęła dziewczynka po czym zaczęła biec w przeciwnym kierunku.
-Czekaa... -nie dokończyłam, gdyż upadłam na ziemię potykając się o rękę Liama.
Spojrzałam na korytarz, gdzie przed sekundą widziałam małą Gryffonkę, lecz teraz... Nie dostrzegłam nic. Ani śladu po wrzeszczącej dziewczynce. Wstałam powoli nadal gapiąc się na korytarz. 
Znowu schiza. Cholera, gorzej ze mną.
Spojrzałam na Liama, który zbierał się po dość silnym zaklęciu. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam korytarzem. 
**Kilka dni później**
Szłam w stronę wielkiego, białego i dobrze oświetlonego namiotu, trzymając za rękę jakąś zakapturzoną postać. Nie wiedziałam kto to, ale jakoś nie zawracałam sobie głowy rozmyślaniem kto może się kryć pod kapturem. Nie obchodziło mnie to. Obchodził mnie raczej namiot, z którego wnętrza zaczęła wydobywać się charakterystyczna muzyka. Cyrk. Wyszczerzyłam się jak mała dziewczynka i przyśpieszyłam kroku, więc zakapturzona postać również musiała przyspieszyć. W końcu dołączyliśmy do tłumu, który mieścił się za ogrodzeniem, które okalało przestrzeń gdzie znajdował się namiot, kilka budek z jedzeniem i kasą oraz gdzie na tyłach znajdowało się małe zoo. Jeszcze szczęśliwsza pognałam w stronę wejścia, ściskając w dłoni papierek z numerem miejsca, które mam zająć na widowni. Przy metalowych schodach powitał mnie wysoki mężczyzna w czerwonym płaszczu, przyozdobionym w złote guziki. Uśmiechnął się do mnie, a ja podłam mu karteczkę. Mężczyzna urwał kawałek i oddał mi tłumacząc gdzie mam iść. Z uśmiechem wlazłam po schodach, które brzęczały z każdym krokiem. Za plecami usłyszałam tupanie zakapturzonej postaci. Nie czekając na niego bądź też na nią zaczęłam przeciskać się przez rozmawiających żywo ludzi ku swemu miejscu. W końcu usiadłam wygodnie na niebieskim krzesełku i spojrzałam na okrągłą arenę. Od półmetrowego, czerwonego murka z niebieskimi gwiazdami dzieliły mnie dwa rzędy. Siedziałam dokładnie przodem do areny usypanej piaskiem. Poza areną lecz na środku stała jakby wieżyczka na planie kwadratu.  Po środku znajdowała się czerwona kurtyna, zza której pewnie będą wychodzili artyści. Na jej szczycie znajdowała się orkiestra, która wygrywała miłą melodię, która wabiła ludzi. Po obu bokach owej wieżyczki były przejścia, które łączyły się z okrągłą areną. Patrzyłam z zainteresowaniem na trzy metalowe słupy, które tworzyły wsparcie dla namiotu, ale również były na nich pozawieszane kolorowe światła, które wirowały po wnętrzu namiotu. 
W końcu ludzie zajęli miejsca. Żadne krzesełko nie było wolne. Wtem światła zgasły a po chwili wszystkie reflektory, a następnie oczy widzów, były skierowane na orkiestrze, która wygrywała jakąś rytmiczną pioseneczkę. Gdy perkusja, gitara, dzwoneczki i inne trąbki umilkły a dyrygent się ukłonił zza kurtyny wyleciał mężczyzna ubrany w strój podobnego kroju jak panowie przy metalowych schodach. Mężczyzna w białych rajstopach wyskoczył na środek areny i zaczął zapowiadać owy cyrk. Następnie zza kurtyny zaczęli wybiegać artyści, pokazywać swoje umiejętności, popisywać się i rozśmieszać publiczność. W końcu zapadła cisza. Publiczność czekała w ciemności na następny numer. Wtem rozległ się krzyk i szarpanina. Nagle światła rozbłysły i wraz z werblem perkusisty skierowały się na lwa, który stał przednimi łapami na piersi człowieka, który mocno krwawił z szyi oraz nie miał dłoni. Okazało się, że tym człowiekiem był mężczyzna, który zapowiadał cyrk. Publiczność zaczęła klaskać z uśmiechami i podziwem jakby właśnie pokazano świetny numer. Tylko ja i zakapturzona postać siedzieliśmy otępiali, choć zauważyłam kątem oka, że mój towarzysz klepie swoje kolano na symbol aplauzu. Światła znów zgasły i po chwili rozbłysły ponownie. Naszym oczom ukazali się artyści na trapezach rozmieszczonych w przestrzeni. Ich białe stroje były jakby czymś ubabrane. Jakby w krwi. Ludzie zaklaskali a akrobaci jakby na komendę przeszli do swojego numeru. Z początku było normalnie, gdyż robili fikołki i tak dalej ale gdy już wszyscy czworo wylądowali na swoim trapezie wyjęli z czerwonych worków jakieś piłki, które... miały włosy... i... i oczy... I to były ludzkie głowy oderżnięte od tułowia. Publiczność znów zaklaskała a artyści zaczęli podawać sobie je. Wtem jeden z nich nie złapał i jakaś głowa zaczęła lecieć w moją stronę. Gdy ta część ciała spoczęła na moich kolanach ludzie ryknęli śmiechem. Spojrzałam przerażona na głowę i doznałam szoku. Była to głowa Suzan. Mojej Suzan. Zaczęłam krzyczeć. Zrzuciłam zakrwawioną głowę z kolan i zaczęłam przedzierać się przez roześmiany tłum. Gdy w końcu uporałam się z przedostaniem do przejścia ruszyłam biegiem w stronę wyjścia. Orkiestra przygrywała mi, ale melodia była jakby perkusista wymiotował krwią, a gitarzyście wypadła gałka oczna. Gdy dotarłam do wyjścia, płachtę oddzielającą mnie od schodów odsłonił mi ten sam mężczyzna, lecz teraz miał porozdzierany policzek, tak że widziałam jego zęby, których normalnie nie powinnam widzieć. Ze łzami w oczach ruszyłam po schodach. Pięć schodków przed ziemią usłaną kamyczkami, potknęłam się. Upadłam na ostrze kamienie. Pozacinałam sobie twarz. Szybko się jednak zebrałam i zaczęłam biec w stronę wyjścia z placu cyrku. Minęłam budkę gdzie pewien mężczyzna bez oka proponował mi hot-doga z zakrwawioną dłonią zamiast parówki. Z krzykiem zaczęłam biec szybciej. Gdy dobiegłam do kasy kobieta w środku wyjrzała zza szyby. Włosy sterczały jej na wszystkie strony a z ostrych kłów, które do mnie szczerzyła ściekała krew. Pisnęłam i puściłam się biegiem do bramy głównej. Lecz wtem moje kroki nie miały znaczenia. Bez znaczenia jak szybko przebierałam nogami. I tak stałam w miejscu. Nagle wszystko dookoła zaczęło się rozmazywać i jakby wielki odkurzacz wszystko wciągał do namiotu. Mnie również. Wtem moje stopy oderwały się od podłoża i wraz z kasjerką z zębami jak żyletki i wszystkim innym zaczęłam lecieć w stronę namiotu. Wydałam z siebie przerażający krzyk i...
I się obudziłam.




____________________________________________________________
Szczerze mówiąc to od baaaaardzo dawna podoba mi się własny rozdział :3
Wybaczcie jeżeli rozwaliłam Wasze ideologie jeżeli chodzi o cyrk. Osobiście uwielbiam go, ale naszła mnie taka a nie inna wena ;)
Jednak zostanę przy 40-stu rozdziałach, bo moja samoocena podupadła i nie mam zamiaru już więcej pisać jeżeli chodzi o tego bloga.
Ale mam już 2 rozdziały na nowego bloga więc moja przygoda z opowiadaniami się nie kończy. Spokojnie, jeszcze będę Was katować ;)
Kocham Was ;*
~T

środa, 4 grudnia 2013

34 rozdział "Zdrajca"

Ciemność nabrała w końcu barw i mogłam dostrzec gdzie ja jestem. Leżałam na zimnej, białej podłodze. Wokół mnie panował chorobliwy porządek. Wszystko skąpane było w perłowej bieli i szarości. Pojęcia nie mam gdzie ja jestem. Nigdy wcześniej nie widziałam tego pomieszczenia na oczy.
Spróbowałam wstać, ale z początku nie szło mi to zbyt dobrze. Byłam zbyt słaba. W głowie nadal mi huczało. Tak samo jak w momencie kiedy padłam na ziemię. Zatem postanowiłam się tymczasowo poddać.
Nagle drzwi za moimi plecami otworzyły się z hukiem. Usłyszałam tupanie kobiecych szpilek. Mieszały się z innymi krokami. Chyba mężczyzny. Wtem ucichły. Z charakterystycznym dźwiękiem pocieranej skóry opadł na fotel. Kobieta z kolei nadal kroczyła w moją stronę. Wtem poczułam żelazny uścisk jej dłoni na swoim ramieniu. Odwróciła mnie na plecy. Jęknęłam cicho, ale ujrzałam jej twarz: burza czarnych, długich loków, chytry uśmiech. Miała na sobie czarną suknię. Swoje długie, pomalowane na czarno, szpony nadal wbijała mi w ramię. Bellatrix.
-Mmm.. Ładna twarzyczka -mruknęła Śmierciożerczyni, pogłaskawszy mnie po policzku.- Szkoda, że będziemy musieli ją trochę pokiereszować -dodała z wyszczerzem i odeszła do szarej komody, z której wyjęła ozdobny sztylet.
Spojrzałam lekko wystraszona całą sytuacją w prawo. Stał tam fotel a w nim zasiadał mężczyzna. Na oko miał ze 30 lat. Czarne włosy zdobiły jego łeb, a przebłyski siwizny dodawały lat. Ubrany był w wytarte dżinsy, koszulę i marynarkę od garnituru. W prawej ręce dzierżawił kieliszek z czerwonym winem, a w lewej dłoni bawił się brązową różdżką, kręcąc nią w palcach. Jego ciemne, brązowe oczy wgapiały się we mnie. Jakby z ciekawością przewiercał moją czaszkę żeby mnie poznać. Otwierałam już usta żeby coś powiedzieć, ale Lestrange stanęła nade mną. Spojrzałam na nią.
-Tak więc.. Jak masz na imię, kotku? -Spytała kucając obok mnie.
-Gdzie ja jestem? -Zapytałam, podpierając się na łokciach.
-Odpowiedz! -Krzyknęła poirytowana kobieta.
-T-Tatia.
-Salvador zapewne -Dopytała z wielkim uśmiechem, jakby chciała się upewnić.
-Tak. Czego ode mnie chcecie?
-Posłuchaj, skarbie. Wiem, że ci się to nie spodoba, ale co byś powiedziała na to by wkroczyć w nasze kręgi? -Zapytała wesoło.
W moment zbladłam. I to tyle? Te przygotowywania w domu ciotki, męki z Liamem podczas nauki, ten wilkołak w piwnicy, tyle wylanych łez, żeby na koniec po prostu mnie porwali z Hogwartu? W sumie lepiej, że nikt nie ucierpiał, ale to jakaś wielka pomyłka. Nie tak miała wyglądać moja walka z propozycją wstąpienia w kręgi Śmierciożerców. To wszystko miało wyglądać inaczej...
Pokręciłam tępo głową na znak odmowy.
-Tak myślałam... Zatem inaczej. Chcesz mieć znak takiego typu -powiedziała odkrywając swój Mroczny Znak- lub krwawy napis 'zdrajca'? -Spytała wymachując ostrzem przed moim nosem.
Przełknęłam ślinę zlękniona. Rzuciłam krótkie spojrzenie na mężczyznę i spróbowałam wstać, ale Bella mi to utrudniłam przyciskając mnie do podłoża.
-To jak będzie?
-Nie będę Śmierciożercą -syknęłam jej w twarz.
-Jeszcze się przekonamy -stwierdziła spokojnie.
Rozciągnęła moją rękę na zimnej podłodze i rozcięła rękaw szaty.
-Na pewno? -Spytała z uśmiechem, przykładając nóż do mojego przedramienia.
Nie czekała jednak na odpowiedź. Nagle poczułam jak zimna stal rozcina moją skórę. Na nakłuciu się nie skończyła. Ostrze posunęło się wzdłuż mojej ręki. Pisnęłam z bólu, a krew rozlała się dookoła. Kobieta bezlitośnie dokończyła literę 'Z'.
-Ahh. Dawno nie słyszałam takich wrzasków -stwierdziła z satysfakcją Bella.
Odwróciłam głowę w stronę mężczyzny. Ten nadal wgapiał się we mnie. Teraz ujrzałam lekki uśmiech na jego twarzy.
Wtem ostrze znowu przebiło moją skórę. Bellatrix tworzyła kolejne litery. Nie przejmowała się moimi piskami. Wręcz przeciwnie, delektowała się moim bólem.
-Przestań! -Krzyczałam raz po raz. Niestety bez skutku.
Gdy już traciłam przytomność ostrze przestało ryć litery w mojej ręce a na policzku poczułam dotyk czyjejś zimnej ręki.
-Gotowe -powiedziała Bellatrix z uśmiechem i wstała.
Nieprzytomnie odwróciłam głowę w stronę ręki, którą nadal przeszywał ból. Ujrzałam dość mały lecz dobrze widoczny krwawy napis 'zdrajca'. Dopiero teraz doszło do mnie, że z oczu wypływają mi łzy, a policzki były całkiem mokre.
Wtem w otworzonych na oścież drzwiach pojawił się zdyszany Quercy. Gdy tylko spojrzał na mnie w jednym momencie zbladł. Nie dziwię mu się. W końcu na środku pomieszczenia leżała dziewczyna z wyrytą raną na przed ramieniu, a dookoła ręki szerzyła się kałuża krwi. Quercy podbiegł do mnie. Nie wiedział za co się zabrać. Na zmianę kładł dłoń raz na moim brzuchu,  raz na czole. W pewnym momencie odwrócił się do dwojga ludzi.
-Ty szujo -syknął na mężczyznę. Brat wstał i podszedł do nich.
-O nie, nie! To moje dzieło -Powiedziała z nieukrywaną dumą Bella, wskazując na siebie. Quercy złapał ją za szyję i lekko uniósł do góry tak, że Lestrange ledwo dotykała palcami ziemi.- Nie podoba ci się? -Wysapała z chytrym uśmieszkiem.
Quercy szarpnął nią tak, że Bellatrix upadła na podłogę. Złapała się za szyję próbując złapać oddech. Nie zwracając na nią uwagi mój braciszek stanął twarzą w twarz z mężczyzną, który właśnie podniósł się z fotela i łypał na niego wrogo.
-Jak śmiesz? -Warknął ciemnooki.
-To ja powinienem się spytać jak śmiech wyrządzać krzywdę dziewczynie, która nic ci nie zrobiła -ryknął Quercy.
-Synu, oboje wiemy czego chcę od Tatiany i nie pozwolę popełnić jej tego samego błędu co wasza matka -rzekł mężczyzna.
Wraz z tymi wszystkie moje przypuszczenia się dopełniły. Mężczyzna, który świdrował mnie wzrokiem przez cały czas moich tortur to mój ojciec. Dopiero teraz spostrzegłam te same oczy jak u mojego brata. Ciągle wmawiałam sobie, że ten człowiek cieszący się z mojego bólu to jakiś zwykły Śmierciożerca, towarzyszący Lestrange. Okłamywałam się, że mój ojciec podszedłby do mnie i pomógł mi. To ewidentnie potwierdza moją naiwność mimo to, że wiem jaki świat jest okrutny. Nadal łudzę się, że są ludzie z dobrym serduszkiem, którzy są gotowi pomóc. Tak naiwna, że aż głupia.
Rozpętała się szarpanina miedzy moim ojcem a bratem, której nie śledziłam, gdyż byłam tak oniemiała i słaba, że odpływałam w cichą i usypaną śniegiem krainę.
Wtem usłyszałam trzask a po nim dźwięk tłuczącego się szkła. Powoli spojrzałam w stronę źródła dźwięku i ujrzałam, że ojciec leży w szczątkach szafy z porcelaną, a Quercy stoi zdyszany z różdżką w ręku. Podbiegł do mnie i wziął mnie na ręce.
-Będzie dobrze -usłyszałam jego szept jakby z oddali i wtem poczułam dziwne szarpnięcie w okolicach pępka i zdałam sobie sprawę, że teleportowaliśmy sie pozostawiając po sobie dwóch nieprzytomnych czarodziejów i plamę krwi na podłodze.
*perspektywa Quercy'ego* 
Wylądowałem w Hogwarcie. Gdy zebrałem siostrę z podłogi automatycznie pomyślałem o swoim gabinecie. Pojawiłem się zatem wraz z nią na środku zagraconego i brudnego pokoju. No cóż, nigdy nie lubiłem sprzątać.
Spojrzałem na siostrzyczkę na moich rękach.  Tatia była nieprzytomna. Jej głowa bezwładnie zwisała z moich ramion, klatka piersiowa delikatnie unosiła się, a pokaleczona ręka brudziła krwią moją koszulę. Podszedłem do łóżka i ostrożnie położyłem na nim siostrę po czym szybkim krokiem podszedłem do szafki z eliksirami. Wytachałem z niej kilka fiolek. Następnie sięgnąłem po ręcznik i za pomocą różdżki oblałem go wodą. Podbiegłem zatem do Tatii i wytarłem krew, która nadal spływała po jej ramieniu. Następnie zacząłem lać zawartość fiolek na jej ranę.
-Proszę... Obudź się -jęknąłem cicho.
Odłożyłem fiolki i spojrzałem na spokojną twarz dziewczyny. Pogładziłem ją po policzku, a ta w tym samym momencie otworzyła oczy. Na mojej twarzy zagościł uśmiech i poczucie ulgi. 
-Jak się czujesz? -Spytałem cicho.
Tatia usiadła i spojrzała na mnie niewinnie. W jej oczach widziałem przerażenie, a zarazem ból.
-Czy... Czy to był... Ian? -Wyszeptała i zaczęła lekko drżeć.
Zrezygnowany, pokiwałem głową, by rozwiać jej wymarzone nadzieje, że to był nieznany jej Śmierciożerca.
Ta również pokiwała głową, ale bardziej nerwowo. Jakby chciała dać do zrozumienia, że przyjęła to ze spokojem i zrozumieniem. Ale w rzeczywistości tak nie było. Na jej twarzy malował się coraz większy lęk.
-Skarbie -wyszeptałem błagalnie i usiadłem obok niej.
Ta jęknęła cichutko spuszczając głowę po czym po jej policzkach spłynęły łzy. Automatycznie przytuliłem ją mocno. To samo robiła gdy była mała. Gdy tylko się bała,  popadała w swoje napady lęku, ale próbowała zachowywać się normalnie. Starała się uśmiechać, lecz wszystko to było tak sztuczne, że zawsze obrzucałem ją podejrzliwym wzrokiem. Wtedy ta spuszczała głowę i zaczynała płakać.
Jednak ona nie mogła tego pamiętać, bo wyczyściłem jej pamięć co do wspomnień z naszego rodzinnego domu. 
-Będzie dobrze -wyszeptałem gładząc ją po plecach.- Nie płacz...
Ta wtuliła się we mnie. Przez chwilę siedzieliśmy przyklejeni do siebie. Słychać było jedynie szloch dziewczyny. Nie dziwię jej się. To straszne uczucie, gdy dowiaduje się, że jej ojciec jest mordercą jej matki, a teraz z satysfakcją oglądał jej tortury.
-Dlaczego od razu nie zrobili mi Znaku? -Spytała cicho, gdy się uspokoiła.
-Nie wiem. Chcą się pewnie poznęcać, ale potraktuj to jako ostrzeżenie -poprosiłem łagodnie, spojrzawszy na nią.
Tatia pokiwała delikatnie głową i ponownie wtuliła się we mnie, a ja pogładziłem ją po plecach.
**nieco później**
*perspektywa Tatii* 
Szłam właśnie trochę przygnębiona na Wielką Salę. Nie jest bowiem nowością, że byłam głodna. Wcześniej zajrzałam jeszcze do Skrzydła Szpitalnego by spotkać się z Draco, ale nie zastałam go tam. Pewnie mógł już wyjść i siedzi w Pokoju Wspólnym Ślizgonów. Z uwagi na to iż nie chcę się z nikim spotykać prócz Malfoy'a to nie pchałam się do pełnego uczniów Pokoju.
Weszłam na pustą Salę, gdzie stoły były jeszcze zastawione daniami z kolacji.Usiadłam więc przy stole puchońskim i złapałam za tosta.
Wtem oblał mnie cień czyjejś postury. Wkurzona myślą, że ludzie nie dadzą mi spokojnie zjeść odwróciłam się i ujrzałam lekko ubrudzoną w ziemi szatę. Uniosłam wzrok i spostrzegłam zdenerwowaną twarz pani Sprout.
- Dz-dzień dobry -wydukałam zdziwiona jej miną, gdyż pani profesor stosunkowo rzadko jest w takim humorze.
-No nie wiem czy taki dobry -burknęła kobieta.
-O co chodzi, pani profesor? -Spytałam zdumiona.
-Od kiedy możemy sobie opuszczać szkołę bez niczyjej zgody? -Zagrzmiała pani Sprout.
Spojrzałam na nią zmieszana. Pierwsze co mnie zdziwiło to to skąd się dowiedziała o mojej nieobecności.
I teraz co? Mam prosto z mostu powiedzieć, że uprowadziła mnie Śmierciożerczyni wraz z moim psychicznym ojcem, żeby namówić mnie  do wkroczenia w szeregi Voldemorta? Może mam jej pokazać krwawy napis na moim ramieniu i poskarżyć się, że zrobiła mi to Bellatrix Lestrange?
Spojrzałam zatem na nią i otworzyłam tępo usta nie wiedząc co powiedzieć.
-Słucham -ponagliła opiekunka mojego domu.
-J-ja... nie mogę powiedzieć -wymamrotałam cicho.
Sprout westchnęła i przykucnęła tak, że jej nos była na wysokości moich ust.
-Tatia, jeżeli chodzi twojego ojca to powiedz -mruknęła cicho, ale zrozumiale.
-A-ale...
-O niego chodzi? -Spytała zrezygnmwanym tonem głosu.
Pokiwałam jedynie głową zdumiona tym, że pani profesor wie o moim ojcu.
Sprout uśmiechnęła się i położyła krzepiąco dłoń na moim kolanie.
-Coś ci zrobił? -Zapytała cicho.
-On nie -wyszeptałam.- Ale skąd pani wie?
-Twoja ciocia mi powiedziała, gdy zabierała cię ze szkoły -odparła spokojnie.
Pokiwałam głową po czym wstałam z miejsca.
-Przepraszam -wymamrotałam zmieszana i ruszyłam w stronę domu Puchonów.
Przeszłam przez obraz do wypełnionego uczniami pomieszczenia. Rozejrzałam się dookoła po czym poleciałam do dormitorium nie zwracając na nikogo uwagi. Mój pokój był z kolei pusty. Zamknęłam zatem drzwi i podeszłam do szafki nocnej. Otworzyłam ją, ale usiadłam na łóżku, stojącym  zaraz obok niej. Westchnęłam zrezygnowana, wgapiając się tępo w zawartość szuflady.
Po chwili namysłu sięgnęłam do wnętrza szafki i wyjęłam z niej żyletkę. Drżącą ręką przyłożyłam ostrzę do nadgarstka.





____________________________________________________________
Zatem jest kolejny rozdział. Dedykuję go Patrycji, która lekko podniosła mnie na duchu, żeby dalej pisać tego bloga. :)  Muszę się Wam bowiem przyznać, że straciłam wiarę w tego bloga i odeszła ode mnie chęć do dalszego go pisania. Uważam bowiem, że jest on nudny, monotonny, a miejscami nawet dziecinny. Jednym słowem to nie podoba mi się :(
Całusy.
~T